Powrót po urlopie należał raczej do tych udanych. Co prawda nie mam za wielkiej praktyki w temacie, gdyż na dwutygodniowych wypoczynkach byłam zaledwie 3 razy dopiero, ale przeżyłam bez migotania przedsionków. Dzień bez interwencji służb medycznych, więc zaliczam go do udanych.
Niestety wybrałam zły moment na kuchenną wędrówkę po
herbatę. Pakując świeżutki i rewelacyjnie zbilansowany obiadek do lodówki (ach,
to mrowienie w brzuszku, gdy otrzymujesz nowiutką rozpiskę posiłków od
dietetyka, bezcenne!) moja unosząca się znad ostatniej półki głowa wpadła prosto
w puchaty brzuszek.
- Dzień dobry, wodzu.
- Dzień dobry, wodzu.
- Dzień dobry, szanowna pani finansowa. Jak urlop? Wszystko
się udało? Jak alpaki? Będą zdjęcia?
- Tak, wszystko dobrze.
- To w takim razie zapraszam do siebie. Muszę opowiedzieć, jak sobie radziliśmy, gdy cię nie było.
- Tak, wszystko dobrze.
- To w takim razie zapraszam do siebie. Muszę opowiedzieć, jak sobie radziliśmy, gdy cię nie było.
Podążałam do gabinetowej pieczary z miną w stylu „Spoko, wiem, że jesteś miłym ufoludkiem, ale ja jednak wolę ziemian.” Pieczarę opuściłam z umysłem wypchanym tyloma wrzutami, że wypisałby mi się długopis przy notowaniu, gdybym go tylko ze sobą wzięła. Cóż, zatraciłam czujność rewolucyjną i ćwiczyłam pojemność hipokampa. Już prawie moje ciało do biurka zawędrowało, gdy głos Wielkiego Wodza ponownie usłyszało. „Pani finansowa, wracamy do rozmowy sprzed urlopu?”